Złodzieje rewolucji

Nie napisałbym tego tekstu, gdyby nie bardzo jasne skojarzenia. Skojarzenia z Polską.

Od początku byłem sceptyczny wobec huraoptymizmu obwieszczanego wszem i wobec w świecie zachodnim, związanego z „arabską wiosną” 2011. roku. Z początku był to ostrożny sceptycyzm: „W krajach islamskich to się nie może udać”, przeradzający się w pewność: „to się nie uda i obróci się przeciwko bojownikom”.

Dawałem zresztą temu wyraz w komentarzach na ten temat u blogerów zachłystujących się walką arabów, głownie młodych, głodnych prawdziwej demokracji i cywilizowanego świata. Byłem zdecydowanie przeciwny interwencjom zbrojnym i zbrojnej pomocy dla bojowników, bo interwencja w Iraku (a przed laty w Afganistanie przeciwko Rosjanom) pokazała, że eliminacja przywódcy spowoduje walki wewnętrzne o wpływy.

W Egipcie znów giną ludzie. Demonstranci, ci sami, którzy walczyli przed dwoma laty. Jeden z nich nazwał to po imieniu, niezwykle trafnie:

„Oni ukradli nam rewolucję!!!”

Natychmiast przypomniały mi się wydarzenia sprzed dwóch lat w północne Afryce. I naszła mnie przygniatająca, ponura refleksja: „A nie mówiłem?”. Kiedy tylko usłyszałem, że na placach Tunisu, potem Kairu, czy Bengazi pojawiają się członkowie Bractw Muzułmańskich, „wiedziałem”, jak to się skończy. Zresztą, nie trzeba było nadwyrężać zbyt mocno inteligencji, żeby to skojarzyć.

Działacze muzułmańscy nie wysuwali żadnych roszczeń, żadnych propozycji, czy własnych pomysłów na przyszłość. Zapewniali jedynie demonstrantów i bojowników o słuszności ich działań, o modlitwie za powodzenie i zagrzewali ich do kontynuowania walki. A potem… przyszła chwila demokracji, czyli chwila prawdy – demokratyczne wybory.

Wtedy mułłowie, ekstremiści islamscy i członkowie Bractw wzięli sprawy w swoje ręce i sprawnie przeprowadzali kampanie wyborcze.  Szło im bardzo łatwo, szczególnie na prowincjach w tych krajach, głęboko zislamizowanych, nawet w czasach dyktatur, zacofanych cywilizacyjnie i kulturowo, gdzie mułła jest tym, czym proboszcz w polskiej, „odciętej od świata”, zabitej dechami wiosce.

Bojownicy, demonstranci i wykonawcy rewolucji, ludzie z dużych miast, stali się mniejszością, wobec biernej większości i przyglądających się islamskich decydentów. I ci ostatni, nie omieszkali się im tej rewolucji ukraść. Mają kupę władzy. Są silni w parlamentach i rządach. Coraz głośniej w Tunezji, Libii i Egipcie mów się, a właściwie żąda wprowadzenia prawa szariatu – nieludzkiego, jak na warunki cywilizowanego świata i niesprawiedliwego prawa, opartego na zwyczajach religii muzułmańskiej.

W Egipcie, prezydent Mohamed Mursi – islamista, wydał dekret umacniający jego władzę i wprowadzający elementy prawa szariatu. I znów giną ludzie, bo tym razem islamiści nie są już bierni. Walczą o utrzymanie zdobytej, a właściwie podanej im na tacy, władzy. Podobnie jak nie chcą jej oddać afgańscy talibowie, albo… chcą ją odzyskać, po odebraniu przez niewiernych. Walczą zresztą o nią i islamiści i w Pakistanie i w Iraku, głównie między sobą.

Dlaczego inaczej miałoby się stać w Libii? Tunezji? Syrii? Islamiści nie wypuszczą takiej okazji z rąk, to tylko kwestia czasu. A zachód, który niczego się nie nauczył po okazywanych w przeszłości wsparciach militarnych, przyczynił się do smutnej prawdy, poznawanej obecnie przez arabskich bojowników o demokrację: „Zamienił stryjek siekierkę na kijek”. A może raczej powinno być: „kijek na siekierkę”, co widać po Afganistanie.

_____

Takie „złodziejstwa rewolucji” to nic nowego. I my poznaliśmy, a właściwie doświadczamy cały czas, efektów tego złodziejstwa od ’89. do dzisiaj. U nas, Kościół Katolicki też w roku 80., 81., i później nie żądał niczego dla siebie. Jedynie wspierał strajkujących, biednych i utwierdzał ich w słuszności walki o wolność i demokrację. Dopiero w ’89. po zaproszeniu Kościoła do okrągłego stołu, zaczęli się upominać o swoje. Jeszcze nie o władzę, jeszcze nie o prawo do powszechnej indoktrynacji, ale wkrótce, wraz z powstaniem Radia Maryja w ‘91. o to właśnie upominają się do dziś. Uzurpują sobie prawo do kształtu wprowadzanych ustaw, do agitacji przedwyborczych i do możliwości wpływania na preferencje wyborcze swoich wiernych.

Jednoznacznie opowiadają się za określoną partią polityczną i określonym politykiem, czego dowodem jest haniebna decyzja pochówku prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu i żenujące przedstawienie w wykonaniu wysokich dostojników kościelnych, jakiego doświadczyliśmy podczas pogrzebu anonimowej, jak miliony Polek – matek, żon, babć (udzieliła w życiu może ze trzech wywiadów, raczej mało politycznych i „pustawych”, w porównaniu do innych matek bowiem, nie miała zbyt wiele do powiedzenia w kwestii trudów wychowania dzieci), Jadwigi Kaczyńskiej. Jasne jest, że zrobili to ze względu na Jarosława Kaczyńskiego. Jasne jest, że nie zrobili tego za darmo. Jasne jest że dali Kaczyńskiemu oręż w postaci monopol na przychylność Kościoła i że Kościół liczy na dowody wdzięczności. Zresztą oczywiste jest, że Kaczyński, gdyby wygrał i gdyby nawet nie chciał Kościołowi „płacić”, będzie musiał. Bo inaczej, pozostając znienawidzonym i niebezpiecznym dla większej (póki co) części społeczeństwa, zostanie również niewiarygodnym i niepotrzebnym dla Kościoła. A dziś, jak widać, bez Kościoła znaczy niewiele. Z Kościołem przeciw sobie, może nawet nie przeskoczyć progu wyborczego.

Kościół więc, zarówno islam, judaizm jak i katolicyzm, skrzętnie wykorzystuje sytuację polityczną dla własnych celów. Zawsze tak było i tak jest. Niestety

andy lighter