Wyklęci. Jeszcze raz

Napisałem przed rokiem artykuł o żołnierzach wyklętych, pokazując sprawę w większym niż czarno-białym zestawie kolorów. Muszę jednak wrócić do tematu.

Przeczytałem wczoraj artykuł o „wyklętych” i napisałem komentarz. Komentarz jak komentarz, merytoryczny, może się podobać, albo nie, zależnie od światopoglądu, ale odpowiedź na ów mój komentarz, zwaliła mnie z nóg. Po prostu, poczułem się źle, poczułem bezsilność…, pustkę i ból głowy od walenia o mur. M.in. przeczytałem:

„Biało czerwona opaska „robiła za patriotyzm”?
Człowieku, nic Ci takie zestawienie kolorów nie
mówi?
Pora umierać”
.

Ta biało-czerwona opaska to cytat z mojego komentarza, ale o tym za chwilę.

Chciałem mu (temu komentatorowi) „opowiedzieć” pewną historię, niestety nie znam nazwisk, bo ci, którzy je znali nie chcieli ich zdradzić, ale historia jest autentyczna. Wiem to z kilku źródeł i wiem też, że identycznych historii jest tysiące. Tak więc poniżej ją opiszę.

Wieś w okolicy Dęblina. Żyje sobie rodzina, ojciec, matka i trzech synów. Nie mają niczego, matka łapie się czego tylko może, ojciec robi w czworakach, najemnie rzecz jasna. Ciężko mają i nawet w tej biednej wsi uznawani są za biedaków. Chłopcy dorastają i hardzi są. Silni i dumni. Nie podoba im się, że ich ojciec musi pracować u „ziemskiego”, bo choć inni też pracują, to przynajmniej krowę i świnię mają. Szybko stali się postrachem wioski. Nikt im nie podskoczył, zbuntowani, zaczepliwi, bez zażenowania wpadali do sąsiadów po „pożyczkę”, żeby do gospody… Ludzie ich się bali, i przyszli Niemcy.

Nie zaglądali tam szczególnie, więc życie toczyło się dalej tak, jak przed wojną, dopóki nie zabrakło okupantom jedzenia. Objeżdżali wioski i kupowali od chłopów co się dało. Chłopaki coraz trudniej mieli „pożyczać” na gospodę, a i ludzie przy Niemcach jakby mniej się ich bali. Wiedzieli, że mają bata, gdyby coś.

Niemcy, jeżdżąc po wioskach, zaczęli namawiać ludzi do pracy w Rzeszy. Tysiącami ludzie zgłaszali się na ochotnika. Bracia postanowili jechać. Oprócz jednego – najmłodszego. Obietnica wiktu i ciepłego spania nie przemówiły do niego. On sobie poradzi, tym bardziej, że mniej gęb do wykarmienia przez sąsiadów, więc łatwiej… już nie pożyczać, tylko po prostu brać, bo „łaski nie robisz – musisz pomóc głodnemu”, a i dorobić coś zawsze się da. I tak wojna… się przeżyło. Dołączył jeden ze starszych braci wróciwszy z „niewoli”, drugi nie wrócił, wyjechał do miasta i więcej o nim nie słyszeli. Ale i ten starszy, słuchał się młodego, bo praktykę ma – partyzant przecież.

Kiedy nadchodzili Ruscy, ludzie zaczęli mieć nadzieję. Bali się, doskonale znają przecież opowieści o wspólnych żonach komunistów, o bolszewikach mordercach, ale też czytali pojawiające się nie wiedzieć skąd ulotki. O reformie rolnej, o uwłaszczeniu, o końcu niewolnictwa, pracy dla dziedziców i „panów”, itd. Ludzie chodzili na pola i już oczami wyobraźni obrabiali swoje przyszłe pola.

Ale naszemu bohaterowi nie wszystko pasowało. Nigdy w życiu nic nie robił. Nie przywykł do roboty, a ojciec już stary i chory. Co z tego, że reforma rolna? Kto niby będzie… robił? Jak? A w tym samym czasie wieść niosła, że partyzantka się robi, przeciw Ruskim i przeciw nowym władzom. Rozpytał się gdzie trzeba i postanowił. Nie, nie, do partyzantki absolutnie. Jemu nikt rozkazywał nie będzie. W gospodzie namówił paru chłopaków i… poszli. Matce kazał uszyć biało-czerwoną opaskę na ramię, zabrał z szafy ojcowy mundur, jeszcze z grubo sprzed wojny i poszli. Pozostali chłopcy w wiatrówkach, bo mundurów nie mieli. I z biało-czerwonymi, na ramieniu.

Zbójowali dzielnie po okolicach, łupiąc sąsiadów i mieszkańców okolicznych wsi. Fajnie było, zimno im niestraszne w pobudowanych (i zastałych) ziemiankach i pozabieranych od okolicznych kożuchach, głodu nie zaznali a i dziewczyny…, niech by która nie dała. Ale przyszło wojsko.

Polskie. Paru ludzi, bo i okolica „marna”. Rozlokowali się u mieszkańców, administrację i „władzę” zakładali. Pilnowali jak urzędnicy ziemię chłopom rozdawali. Ludzie ich szybko „przyjęli”, bo z frontu, w Berlinie byli i wojnę wygrali. Dla nich przecież. I ziemię „przynieśli” i obietnicę (jak się później okazało płonną, bo PGR-y, ale wtedy nikt o tym nie wiedział), że będą robić tylko na swoim. Znów przestali się bać „leśnych bandytów”. A chłopcom coraz trudniej było… zabierać, co swoje. Trzeba było coś zrobić.

I wpadł nasz bohater „partyzant” na pomysł. „na „patriotyczny” pomysł. Trzeba rozwalić komucha, bo to zdrajca i czerwony i wspólne żony mają. A wśród żołnierzy we wsi był podporucznik. Młody chłopak, frontowiec. Dołączył gdzieś na szlaku i poszedł „z Berlingiem” aż do Berlina. Po powrocie poznał dziewczynę, ożenił się i został wysłany na placówkę. Zabrał żonę i „urzędowali” we wsi. Pewnej nocy, wpadli do chałupy „chłopaki”, zerwali z łóżka i zastrzelili. Zdrajcę! Czerwonego! Komucha! Jego żona zaczęła krzyczeć nieludzkim głosem. Głośnym głosem. Stanowczo za głośnym, żeby to wytrzymać, więc też dostała kulę w łeb – żeby się wreszcie zamknęła.

Ten żołnierzyk miał 21 lat. A jego żona 19 i była w ósmym miesiącu ciąży.

We wsi zawrzało. Kapitan, przełożony młodziutkiego podporucznika nie mógł zrozumieć – wezwał „wsparcie”. Dwa dni późnie, po kilkugodzinnej zaledwie akcji „partyzanci” przestali istnieć. Część z nich aresztowano, cześć, w tym naszego głównego bohatera, nie zdołano wziąć żywcem – zginął.

Dziś, ten leśny bandyta i jego kompani jawią się, mocą decyzji naszego prezydenta „Żołnierzami Wyklętymi”. Ten chłopiec, który przez wiele setek kilometrów kulom, pociskom czołgowym i bagnetom niemieckim się nie kłaniał, jest hańbą, polskiego narodu. Plamą na mesjanistycznej księdze polskiego patriotyzmu.

Musimy więc oddawać cześć wyklętym legendom, jak choćby „Spokojnemu”, Żbikowi”, czy „Ince”, razem z psychicznie chorym „Ogniem”, łupiącym co się rusza „Łupaszką” i leśnymi, wiejskimi nierobami, jak wyżej opisany bohater.

Marzyłem kiedyś o wolnej Polsce. I „robiłem ją” jak umiałem. Ale nigdy nie myślałem, że odkłamywanie historii będzie oznaczało inne, „poprawne” jej zakłamywanie. Tego nie daruję żadnej władzy i apeluję…: wyleczcie się z czarno-białego daltonizmu.

andy lighter

20 comments on “Wyklęci. Jeszcze raz

  1. Miraska pisze:

    Andy, Mój Ukochany, a czemu „zrzynasz” ode mnie? Dobrze, ze jest nas więcej, nie dających się „pożreć” tym z IPN. Trzeba mówić głośno i odważnie. Ściskam. Wybacz, dzis napiszę list, wczoraj myślałam, że skonam z bólu. Dziś podobna pogoda, albo gorsza, a ból ustąpił. Olać, ciesze się z każdej chwili. Ściskam mocno i serdecznie :-)))

    • andy lighter pisze:

      Mireczko Kochana,
      zobaczyłem Twój wpis dopiero, kiedy wrzuciłem swój. Dałem Ci trackbacka, ale jeszcze nie zaglądałem, czy wszedł.
      Zdrówka życzę i nie spiesz się. Przecież nigdzie się nie wybieramy.
      Ściskam i posyłam życzenia zdrowia 🙂

  2. lehoo pisze:

    Nie ulega wątpliwości, że żołnierze wyklęci byli ofiarami ancien regime’u. Ale i sami na sumieniu mieli ofiar mnóstwo, ot choćby i mojego stryjecznego dziadka, którego jedyna winą było to, że w czasie rekwizycji nie miał tyle, ile tamci chcieli.

    • cheronea pisze:

      @lehoo
      Teraz zrozumiałam, bo u mnie skomentowałeś króciutko i nie „złapałam” o czym piszesz. Dokładnie tak ! Pozdrawiam 🙂

  3. Temat ten wpisuje się również w dyskusję o Powstaniu Warszawskim. Oczywiście niezupełnie.
    „Żołnierze wyklęci” w przeważającej większości przypadków realizowali cele „ambitnych” polityków i wyższych dowódców. Powstańcy Warszawscy tak samo. Różnica jednak jest w czasie i topografii.
    Powstańcy walczyli z armią niemiecką, więc żadnych wątpliwości nie mamy. Ich losy po z góry przegranej walce, też potoczyły się inaczej. Nie mogli wszyscy odejść w las i prowadzić walkę dalej.
    Żołnierze wyklęci kontynuowali a często dopiero zaczynali walkę, gdy Niemców już nie było. Politycy i wodzowie wskazali im nowego wroga. Lecz niestety to było wszystko na co ich (polityków i wodzów) było stać. Dalej radźcie sobie sami.
    Tragiczne to dzieje. Ale bardziej tragiczne, że dzisiaj nadal wielu polityków uznaje etos walki dla samej walki. Hołubimy, lubimy po kielichu szczególnie, śpiewać pieśni partyzanckie. Jakie one piękne, jak chwytają za serce.
    Ale ile w ich tle tragedii, nieszczęścia i śmierci – zapominamy. Bohaterem w Polsce może być tylko ten, kto zginął głupio – ale ze sztandarem i Rotą na ustach. Nie potrafimy wynosić na pomniki prawdziwych bohaterów. Obejrzyjcie ponownie wspaniały serial” „najdłuższa wojna współczesnej Europy”. I pamiętając o poległych w słusznej sprawie – pomniki stawiajmy jednak bohaterom z tego filmu.

    • andy lighter pisze:

      Leszku,
      pod tych niewątpliwie wspaniałych i niestety (absolutna racja) pozostawionych samym sobie bohaterów, z łatwością, jak pszczoły do miodu lgnęli różni… lekkoduchy, „sowizdrzały”, i temu podobni.
      Dziś, zamiast sprawiedliwie czcić pamięć bohaterów tamtego czasu, czcimy ich razem z tymi „cwaniaczkami”. To nieuczciwe, głównie z powodu bezczeszczenia tych naprawdę bohaterskich. Którzy wiedzieli po co, dlaczego, i o co im szło. Ich własne dobro było dla nich na ostatnim miejscu, w przeciwieństwie (odwrotnie) do innych, których nasze państwo karze nam szanować i czcić tak, jak ich – tych bohaterów. To nieuczciwe, a nawet niegodne. Haniebne! To plamienie mundurów i serc tych walczących o sprawę, o Polskę…

  4. ikka133 pisze:

    Podpisuję się. Nie ma czarne i białe. Nigdy nie wolno zakłamywać historii. Dzielić na tych dobrych od Andersa i tych złych od Berlinga, czy Świerczewskiego.
    Opowiem inną historię. Niemcy mieszkańców kilku sąsiadujących wsi w Wielkopolsce wysiedlili. Jednych na roboty, innych na Zamojszczyznę. Po wojnie mieszkańcy w większości wrócili. Wczesnym latem 1946r., do jednej z rodzin, na kilka miesięcy rekonwalescencji (gruźlica), przyjechał krewny z Warszawy. Wcześniej żołnierz AK, niestety „wpadka” i jednym z pierwszych transportów Auschwitz. Przeżył także „marsz śmierci”. Jakaś grupka rzekomo walczących z „komuną” zaproponowała mu współpracę. Nie chciał, był zmęczony przeżyciami i chory. Przestraszyli się, że jak wróci do Warszawy to ich wyda. Z ostatniej przed wyjazdem do domu zabawy wiejskiej nie wrócił. Po dwóch tygodniach poszukiwań znaleziono go nieopodal w lesie. Zastrzelonego, twarzą do ziemi, lekko tylko przysypanego gałęziami i igliwiem. Była to chyba jedyna „akcja zbrojna” tej grupy w tej okolicy.
    Skąd wiemy? Jak to na wsi, ktoś komuś przy wódce… Mimo to nikt z mieszkańców, ani rodziny, do żadnych służb nie doniósł. Od niedawna, dwóch staruszków z okolicy, przy patriotycznych uroczystościach, za tych „wyklętych” się pokazuje. Młodsze pokolenia przecież nie wiedzą kto zacz…
    Pomyślności.

    • andy lighter pisze:

      Dziękuję Ikko.
      To ważne wsparcie, bo spodziewałem się (i spodziewam) wiadra pomyj na głowę. Opublikowałem ten tekst na serwisie dziennikarstwa obywatelskiego i tam już „jadą” po mnie, jak po łysej kobyle.
      No cóż, przykre jest, że ludzie jednak, mimo wszystko lubią czarno-białą rzeczywistość. Czarno-białą, czyli nie mogącą być prawdziwą. Ale… tak widać jest wygodniej.

  5. Tetryk56 pisze:

    Mogę się tylko dołączyć. Wszelkie przeginanie pały w jedną czy drugą stronę jest niewłaściwe – a ten aspekt jest dodatkowo demoralizujący.

  6. Anonim pisze:

    Andy nie rozumiem co się z moim krajem dzieje faszyści panoszą się na uniwersytetach prezydent każe mi czcić bandziorów.
    Chyba Polska kompletnie głupieje z tej wolności

  7. wiesiek pisze:

    Sztandarowa postacią któremu nawet w Zakopanem postawiono pomnik a Lech Kaczyński „przecinał” Był Kuras ps „Ogień”
    Oto jego „partyzancki życiorys”
    „29 czerwca 1943 Niemcy z pomocą goralenvolkowców zamordowali jego ojca, żonę i 2,5-letniego syna, a następnie spalili jego dom. Przyjął wtedy nowy pseudonim „Ogień”.

    Po rozbiciu przez Gestapo Konfederacji Tatrzańskiej podporządkował się AK. Stosunki kaprala Kurasia z przełożonymi w nowym oddziale układały się źle. W wyniku konspiracyjnego śledztwa został obarczony winą za samowolne zejście z warty, w wyniku czego dwóch partyzantów poniosło śmierć. Kuraś został skazany na karę śmierci (wyrok unieważniono w 1944 roku)[2]. Uniknął jej, przechodząc z częścią swego oddziału w maju 1944 do Batalionów Chłopskich. Prowadził skuteczną walkę z Niemcami. Jesienią 1944 roku jego licząca ok. 80 żołnierzy grupa partyzancka stała się oddziałem egzekucyjnym Powiatowej Delegatury Rządu RP w Nowym Targu i wykonywała wyroki podziemnych sądów specjalnych[2]. Jesienią 1944 roku, za zgodą nowotarskiego ZP SL „Roch”, nawiązał ścisłą współpracę z Armią Ludową i partyzantką sowiecką (w ramach tej współpracy prowadził również działania propagandowe skierowane przeciw AK, oskarżając ją o współpracę z Gestapo w zwalczaniu partyzantki sowieckiej) oraz uznał Krajową Radę Narodową; 1 grudnia 1944 złożył na ręce dowódcy oddziału AL „Za Wolną Ojczyznę” Izaaka Gutmana „Zygfryda” pisemne oświadczenie, w którym deklarował poparcie dla programu i uznanie zwierzchnictwa PKWN oraz operacyjne podporządkowanie mu swojego oddziału.

    Przez cały czas Kuraś aktywnie walczył z Niemcami, m.in. 31 grudnia 1944 wspólnie z partyzantami sowieckimi wysadził pociąg na odcinku Rabka–Nowy Targ. 20 stycznia 1945 wspólnie z oddziałem AL (razem ok. 150 ludzi) rozbili niemiecką kolumnę samochodów ciężarowych (zginęło ok. 100 Niemców). 27 stycznia przeprowadził przez góry pododdziały Armii Czerwonej, umożliwiając wojskom sowieckim oskrzydlenie Nowego Targu. Po zajęciu Nowego Targu podporządkował swój oddział sowieckiej komendanturze miasta i z jej ramienia otrzymał zadanie organizacji Milicji Obywatelskiej (MO) w Nowym Targu. Po kilku tygodniach decyzje władz sowieckich zostały zmienione przez ekipę przybyłą na Podhale z ramienia PKWN i „Ogień” oraz część jego ludzi zostali zwolnieni z MO. Na początku lutego 1945 pojechał do Lublina, a następnie do Warszawy, gdzie odbył rozmowy z przedstawicielami PPR, w tym z kierowniczką Wydziału Personalnego KC PPR Zofią Gomułkową i otrzymał od niej 10 marca 1945 nominację na szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu; nominacja ta nastąpiła wbrew opinii miejscowych władz MO i PPR; pod wpływem ich doniesień WUBP w Krakowie, pomimo wcześniejszego (21 marca) zatwierdzenia Kurasia na stanowisko szefa PUBP – ale bez odwołania wcześniejszego szefa, Stanisława Strzałki – wszczął formalne śledztwo przeciw Kurasiowi, który 12 kwietnia zdezerterował z dużą częścią podkomendnych. Ostatecznie Kuraś został wezwany do krakowskiego WUBP jednak ostrzeżony w drodze lub, po otwarciu wiezionych przez siebie listów do WUBP (w których miało być polecenie aresztowania go), zawrócił z drogi i podjął decyzję o powrocie „do lasu”[
    Postawienie Kurasiowi pomnika w Zakopanem i zrobienie z jego odsłonięcia patriotycznej uroczystości o randze państwowej tak bardzo zdenerwowało Słowaków mieszkających po obu stronach polskiej granicy, że odpowiednik polskiego IPN, Ústav Pamäti Národa w Bratysławie, postanowił zająć się sprawą nowego polskiego Janosika. Nie mogli pojąć, jakim sposobem człowiek, który był zwolennikiem czystek etnicznych, który chciał Polski bez Słowaków, Rusinów i Żydów, który terroryzował, zabijał i okradał ludność na terenie polsko-słowackiego pogranicza, został szlachetnym bohaterem, mordującym wyłącznie przedstawicieli władzy ludowej.
    Gdy 10 lat temu krakowski oddział IPN zwrócił się do świadków tamtych wydarzeń, chętnie przekazywali swoje relacje i opisywali, jak byli przez „Ognia” nękani, zastraszani, grabieni, ilu niewinnych ludzi zamordowano. Efekt ich szczerych relacji był taki, że 13 sierpnia 2006 r. zostali zaproszeni do Zakopanego na uroczystość odsłonięcia przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego pomnika „Ognia” i jego poległych podkomendnych. Żaden z zabierających głos przedstawicieli IPN ani major WP, który w czasie apelu poległych odczytał ponad 90 nazwisk „ogniowców”, nie wspomnieli o kilkukrotnie większej liczbie ludzi, którzy przez „Ognia” stracili życie. Nawet w trakcie mszy z udziałem prezydenta, poprzedzającej uroczystość, nikt się za nich nie pomodlił.

    • andy lighter pisze:

      I co tu jeszcze trzeba dodawać Wieśku…
      Dzięki za ten wpis, może się przydać, do wytarcia gęb malkontentów i „patriotów”.

  8. ikka133 pisze:

    To, że po moim ukochanym mieście rodzinnym, w dodatku po „dzielnicy czterech kultur”, od czasu do czasu szwendają się nacjonaliści, już jest hańbiące. Ale jak mi jeszcze ci od „łażącego namiotu”, z tą ich „kobietą pracującą na ulicy”, usiłują wmówić, że „wyklęci” walczą nadal…, to chyba wezmę patelnię i osobiście ich historii nauczę.
    http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/51,35771,13490472.html?i=15
    Pomyślności.

  9. only-avianca pisze:

    Znam dobrze Dęblin i okolice i często, przyglądając się tamtejszym młodym mężczyznom myślałam sobie, że w czasie wojny, to pewnie byliby bohaterami, a tak…No, cóż …;)
    Ale też tamte okolice oberwały od Niemców i w I-wszej i w II-giej wojnie strasznie. Jest taka wieś, a raczej była, Wanaty, spalona do ziemi. Jeszcze długo po wojnie były tam tylko ugór i wystające gdzieniegdzie kominy i studnie. Historia tworzy bohaterów. Przemoc się odciska przemocą.
    To oczywiście nie jest usprawiedliwienie, tylko taka osobista refleksja.

Możliwość komentowania jest wyłączona.